W ostatnim poście (tak jak zazwyczaj przed pływaniem) opublikowałem prognozę na następny dzień czyli na wczoraj. Z prognozy falowania wynikało jasno, że nie należy się spodziewać rewelacji, ale maniacy już tak mają, że i tak pojadą surfować gdy tylko jest okazja. Tak więc cała ta eskapada była mocno kontrowersyjna od samego początku, a skończyła się złapaniem fali życia, ale może lepiej opiszę wszystko po kolei.
Od dwóch dni chodziłem jak nakręcony i już nie mogłem się doczekać, bo na małych falach najlepiej się ćwiczy nowe triki, a właśnie wałkujemy forward spina. Wieczór wcześniej przygotowałem sobie wszystko: deskę, w osobną siatkę piankę, ręcznik i płetwy, do plecaka ciuchy na zmianę, aparat fotograficzny i jakieś pierdoły, no i do tego wszystkiego cooler na izotoniki i przegrychę. Przed wyjazdem wrzuciłem wszystko do bagażnika i po godz. 13 byłem na spocie. Otwieram bagażnik, a tam .... K.....WA zapomniałem zabrać siatkę z pianką i płetwami. NIEEEEEE !!! Nie możliwe, niech będzie przeklęta twoja mać... Okazało się, że siatkę ależ owszem przygotowałem sobie skrupulatnie, ale jakimś dziwnym trafem jej nie zabrałem. Bez pianki mogę pływać, jest lato więc wskoczę w samych gaciach, ale bez płetw nie przebije się przez fale.
Co za lipa.
No dobra, skoro już byłem na spocie, to chociaż zobaczę jak tam morze pracuje i kilka zdjęć na bloga wrzucę oraz opiszę największą surfingową porażkę idioty. Fale były i owszem, takie tam wiatrowe, nic specjalnego, zgodnie z przewidywaniami. Do tego padał deszcz, wiało jak w kieleckim i generalnie dało się odczuć atmosferę ogólnego przygnębienia i beznadziei.
W drodze powrotnej cały czas prześladowała mnie myśl, żeby pojechać po siatkę z fantami i wrócić na spot, chociaż w jedną stronę jest godzina drogi, a prognoza pokazywała, że wieczorem fale maja siąść. Po prostu miałem pilące uczucie, że muszę wrócić, że jak dzisiaj nie złapię chociaż jednej fali, to przez następny tydzień, będę przykładem zrzędliwej marudy o usposobieniu co najmniej gnuśnym.
A ch.... tam, raz się żyje - jadę surfować.
Jak pomyślałem, tak też zrobiłem i po prawie trzech godzinach byłem znowu na spocie, bogatszy o siatkę z pianką i płetwami (ręcznika już w niej nie było, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem - żona wyciągnęła go, bo był wilgotny - jak później to kreśliła, bo jestem świnią). W międzyczasie pogoda zmieniła się zupełnie. Po deszczu i chmurach nie było śladu, piękne czyste niebo i rewelacyjne lipcowe słońce. Wiatr też mocno osłabł, bałem się tylko żeby fale nie siadły. Po wejściu na plażę, wryło mnie w ziemię. Tak pięknych fal na Bałtyku, dawno nie widziałem. W niczym nie przypominało to wiatrowej mielonki, którą fotografowałem kilka godzin wcześniej. Po prostu czyste piękne sety. Fale wypiętrzały się na mieliźnie niczym na rafie koralowej i na co drugiej tworzyły najprawdziwsze barrele. Wcale, ale wcale nie wynikało to z opublikowanej prognozy.
Sesja była przecudna, łapałem falę za falą, ale najlepsze miało dopiero nadejść. W miarę jak się rozgrzewałem udawało mi się wbijać w optymalnym momencie na falę. Jedna z ostatnich, które złapałem tego dnia była tak dobra, że zamknęła się nade mną, w perfekcyjny barrel, po czym pociągnęła mnie aż na samą plażę. Pierwszy raz udało mi się płynąć w tubie i muszę przyznać, że uczucie jest niesamowite. Zdecydowanie zaliczam tą falę do moich najlepszych.
Niestety nie miałem już czasu, żeby zrobić zdjęcia tym pięknym warunkom, aparat zostawiłem w samochodzie, a i tak musiałem się wycierać koszulką zamiast ręcznika i świecić dupą podczas przebierania. Ale co tam, warto było :D
Poniżej jedno ze zdjęć, które zrobiłem wcześniej, gdy jeszcze nie miałem pianki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz